Reevaluating Carrie & Lowell

Przez kontrast, Carrie & Lowell jest cienką skórą emocjonalnej nagości na skalę rzadko spotykaną w muzyce popularnej. Stevens nie ma się gdzie ukryć, nie ma historycznych postaci, za którymi mógłby się opowiedzieć, nie ma osobistych prawd ukrytych w micie i podstępie. Stevens wiedział o tym aż nazbyt dobrze – że gdyby miał wydać album o swojej relacji z matką, mógłby to być tylko bezkompromisowy opis jego wyniszczenia i straty.

Praktycznie wszystkie materiały promocyjne i wywiady w okresie poprzedzającym wydanie koncentrują się na faktach: że matka Stevensa opuściła go i jego rodzeństwo, gdy miał rok, że pojawiła się ponownie na kilka wakacji, gdy był jeszcze bardzo młody, i że walczyła z alkoholizmem, depresją i schizofrenią przez dziesięciolecia.

Jej śmierć w 2012 roku dotknęła go dogłębnie, jak – w jego własnych słowach – był „starając się zebrać tyle, ile mogłem o niej, w moim umyśle, mojej pamięci, moich wspomnień, ale nie mam nic.”

Stevens przelał ten smutek do swojej pracy, a rezultat jest jednym z niekończących się pytań, niełatwych odpowiedzi i – ostatecznie – próbą pogodzenia zamieszania w coś bardziej zrozumiałego, niż mógł w tym czasie.

Stevens ze swoją matką Carrie na początku lat 80.

Carrie & Lowell jest dokumentem bólu, kroniką cierpienia, które pojawia się w wyniku niezmiennego przejścia w śmierć i przestrzeni, których nie da się łatwo wypełnić poniesioną stratą. To również sprawiło, że w ciągu pół dekady, która upłynęła od jego wydania, stał się on czymś w rodzaju cennego narzędzia – niemalże urządzeniem niezbędnym do katharsis i uzdrowienia, nie tylko dla Stevensa, ale potencjalnie również dla słuchacza. Wielu z nich wyraziło zdziwienie, jak bardzo ten album pomógł im uporać się z osobistymi stratami.

Stevens rozumie konieczność komunikatywnej szczerości ze swoją publicznością – że musi być ona bezkompromisowa w swojej przejrzystości. Rzeczywiście, Carrie & Lowell jest tym piękniejsza dla swojej sakralności. Nastrój, który Stevens przekazuje w tych jedenastu utworach, jest połączeniem smutku i słodko-gorzkiego szczęścia, ulotnych wspomnień z dzieciństwa o matce i innych drobnych anegdotach, które zapoczątkowują serię myśli, które definiują całe utwory.

On Eugene, Stevens wspomina lato spędzone w Oregonie, opowiadając o szczegółach związanych z miejscem, tylko po to, by stwierdzić, że najlepsze ma już za sobą. Tytułowy utwór migocze niczym filmowa rolka wspomnień z dzieciństwa; radość i zachwyt wkrótce zostaną zastąpione przez ponowne zniknięcie matki.

Na Should Have Known Better (prawdopodobnie najlepsza piosenka albumu), wypomina sobie, że nigdy nie był w stanie naprawdę skonfrontować się ze złożonymi emocjami, które pojawiły się, gdy jego matka wciąż żyła, opisując je jako „czarny całun” na drodze jego uczuć. Jednak w ostatnich dwóch minutach zrzuca ten całun i zbiera jasność, aby dostrzec cud w nowości życia – mianowicie świętość niewinności córki jego brata jako coś, co należy pielęgnować, i jak piękno noworodka przynosi iluminację wszystkim wokół niej.

Carrie & Lowell jest muzycznie oszczędny, ale nigdy nie ma poczucia, że potrzebuje czegoś więcej, aby zrównoważyć emocjonalny ciężar tekstów. Dzieje się tak częściowo dlatego, że tematyka jest tak wszechogarniająca, a muzyka, która otacza samotną postać Stevensa, może z łatwością odgrywać rolę drugoplanową. Teksty i wokale są tutaj najbardziej kluczowe (są definiowane przez temat w pierwszej kolejności, a reakcja emocjonalna w drugiej), więc jakakolwiek próba upiększenia muzyki byłaby ogromnym błędem.

Ale oczywiście muzyka jest kluczowa w tym, jak te emocje są wyrażane.

Ambience, który zapętla się w ostatniej minucie Blue Bucket of Gold otacza jak uścisk, jak gdyby muzyka była ramionami owijającymi się z miłością wokół niemal hymnicznego refrenu. John My Beloved” to utwór, którego ścieżkę dźwiękową tworzy rozedrgana perkusja i ledwie ukształtowany motyw fortepianu. Pojawia się on w cieniu wokalu, gdy Stevens powoli walcuje przez przepiękne wersy: „Kocham cię bardziej, niż świat może pomieścić w swojej samotnej i rozklekotanej głowie”. W miarę zbliżania się do końca, muzyka wznosi się coraz wyżej, w oczekiwaniu na punkt kulminacyjny, który nigdy nie nadchodzi. Zamiast tego, Stevens bierze delikatny oddech, jakby był przytłoczony walką o dostarczenie takich linijek, które mogły wydawać się łatwiejsze do zapisania.

Sekwencyjnie, Carrie & Lowell gra pewne sztuczki, które stają się widoczne dopiero po wielu odsłuchach. Drawn to the Blood jest stosunkowo oszczędny przez dwie trzecie, prosty riff gitarowy i wokal zmagający się z bólem życia prowadzonego i kochanego w wierze („Co zrobiłam, żeby na to zasłużyć?”). Ostatnia tercja rozrasta się, gdy gitara i wokal opadają w zranionej rezygnacji, zastąpione przez zalewający ambientowy hałas, jakby odsłaniając pustkę pozostawioną po stracie. Następuje wspomniany wcześniej Eugene, ale gdyby na chwilę wyłączyć ten utwór z równania, album kontynuowałby Fourth of July tam, gdzie Drawn to the Blood. Rozmycia atmosfery, które wprowadzają Fourth of July są niemal identyczne z tymi, które kończą Drawn to the Blood, niemal jakby były jednym i tym samym. Oba utwory są bardzo obecne w tym, że dotyczą bezpośrednio odejścia Carrie; w tym kontekście Eugene może być postrzegany jedynie jako retrospekcja, być może próba odwrócenia bólu poprzez powrót do wspomnień.

Zdjęcie Carrie autorstwa Lowella Bramsa użyte na rewersie fizycznego wydania albumu. Co ciekawe, Drawn to the Blood i Fourth of July w powyższym spisie utworów przedstawione są obok siebie, co stoi w sprzeczności z kolejnością, w jakiej utwory te występują w rzeczywistości.

Wygląda na to, że Stevens wyraża ideę, iż rana musi zostać w pełni otwarta, aby w końcu się zagoić, a Fourth of July zakopuje się głębiej niż jakakolwiek inna piosenka tutaj. Wokal Stevensa jest z przodu i w centrum, jakby szeptał ci wprost do ucha, muzyka jest niemal wyciszona. Z każdym mijającym wersem zbliżamy się do Carrie, aż tekst staje się rodzajem tańca między matką a synem, melanżem słów i myśli, które niosą ze sobą rozmowę.

Teksty Stevensa czują się alegoryczne w swojej naturze, ale osiągają punkt kulminacyjny, w którym woła: „Wykorzystaj swoje życie, póki jest żywe, póki jest lekkie”. Nie jesteśmy pewni, czy słowa te pochodzą od Stevensa tu i teraz, czy też zostały kiedyś wypowiedziane przez Carrie. To w jakiś sposób nieistotne; rada wykracza poza wszelką logikę i trafia prosto w oczy z nagłą potrzebą, która w jakiś sposób kontekstualizuje całą płytę. A jednak prawdziwa siła Carrie & Lowell tkwi w gotowości jej autorki do przebaczenia i zadośćuczynienia. Death With Dignity otwiera album i stanowi rodzaj świadectwa na nadchodzącą drogę: „Wybaczam ci matko, słyszę cię i tęsknię, by być blisko ciebie”. Sygnalizuje, że nie jest to muzyka zakorzeniona w gniewie.

Raczej, Stevens dokumentuje badając swój ból w sposób niemal bezlitosny i naukowy, trzymając szkło powiększające na swoich wspomnieniach i oceniając dowody, aby dojść do odpowiedzi, które mu umknęły. Dla Stevensa stworzenie Carrie & Lowell było, miejmy nadzieję, wystarczające, by zapewnić zamknięcie. To, że udało mu się przekuć swoją sytuację w piękne dźwięki, które złożyły się na płytę, oznacza, że dokonał rzeczy niemal niemożliwej dla artysty tworzącego muzykę w epoce millenium. Nie jest to w żadnym wypadku płyta nowatorska muzycznie, nie jest też skomplikowana i zawiła w sposób, w jaki jest wiele jego wcześniejszych albumów.

Choćby z tego powodu uznałem ją za łatwą do strawienia przy pierwszym przesłuchaniu. Każdy kolejny odsłuch tylko zakotwiczył moje uznanie dla niego dalej i na swój sposób wyłania się jako całkowicie innowacyjny rekord. Płyty takie jak Carrie & Lowell po prostu nie pojawiają się zbyt często, a już na pewno nie takie, które kolektywnie zatrzymują ludzi w miejscu. To będzie interesujące zobaczyć tylko, jak wiele więcej znaczenia gromadzi się w ciągu najbliższej dekady z jego status nowoczesnego klasyka już zabezpieczone.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.